Streszczenia i opracowania lektur szkolnych klp klp.pl
„Niecodziennik” był dla licznych czytelników ks. Twardowskiego prawdziwą niespodzianką, odsłaniał bowiem zupełnie nowe oblicze Autora. Książeczka ta, to przezabawny, niezwykły notatnik utrwalający w postaci krótkich anegdot obrazki z życia bliźnich (także tych w sutannach), wspomnienia i refleksje. Książeczka ta pełna jest przenikliwych obserwacji, serdecznego ciepła i zrozumienia dla ludzkich słabości, a przede wszystkim bezpretensjonalnego, nieodpartego komizmu
– czytamy we wstępie umieszczonym na ostatniej stronie okładki tomiku.

Niecodziennik to zbiór anegdot, wspomnień, portretów, przypowieści i medytacji księdza Jana Twardowskiego, przeplatanych sporadycznie wierszami. Utwór został opublikowany w 1991 roku w serii Biblioteka „NaGłosu”. O wartości tego dzieła dowodzi fakt, iż w kilku tygodni po wydaniu zyskało ono miano jednego z największych bestsellerów ostatnich lat i rozeszło się w ponad 100 tysiącach sprzedanych egzemplarzy.

Poeta w Niecodziennku odmalowuje małości, śmiesznostki i potknięcia Polaków, w których dostrzega także wiele dobra, bezpośredniości i miłości. Jako formę wyrazu szczególnie upodobał sobie anegdotki, których wybór uzasadnia na początku zbioru:
Lubię czytać różne pamiętniki i dzienniki. Zawsze były modne, może teraz bardziej niż kiedykolwiek. Czytam tych, którzy piszą od czasu do czasu i tych co piszą dzień w dzień. Zacząłem pisać, ale złapałem się na tym, że albo pisałem o sobie dobrze, albo pisałem źle, żeby inni mówili, że jest trochę lepiej ze mną. Najgorzej, kiedy naśladując innych próbowałem pisać na przykład tak: "dzisiaj zasnąłem przy Heglu", albo : "Paryż. Dnia tego i tego. Patrzyłem przez okno z wiszącym balkonikiem i myślałem o Prouście".
Wreszcie przestałem pisać. Spaliłem zapisane kartki. Ograniczyłem się do anegdot.
Anegdoty przychodzą nawet w pochmurny dzień.


Zbiór jest świadectwem nie tylko niezwykłego charakteru autora, ale także ogromnego poczucia humoru poety. Z kilkudziesięciu anegdotek na przytoczenie zasługują te, które potwierdzają powyższą tezę i pokazują księdza Twardowskiego nie jako klerykalnego, napuszonego wieszcza, lecz jako zwykłego człowieka, którego śmieszyły takie same kwestie, jak jego czytelników.

Twardowski wspomina na przykład kobietę, która pewnego dnia przyszła do niego i poprosiła o swoje… świadectwo zgonu. Gdy zdziwiony zapytał, po co jest jej ten papier, odpowiedziała strapiona: - Jak umrę, jak ja to załatwię?

Dzieli się także usłyszaną od kogoś opowieścią o trzyletnim Marku, który niecierpliwił się w czasie Mszy świętej. Nie mogąc doczekać się końca, wreszcie zapytał rodziców głośnym szeptem: - Kiedy ksiądz powie: "Idźcie ofiary do domu"?

Podobnych zabawnych historyjek jest w Niecodzienniku sporo. Gdy pewnego dnia autor zapytał, czy należący do jego parafii pan Z.N. był wierzący, usłyszał: - Tak, tak (…) zawsze w Wielką Sobotę poświęcał jajka na Wielkanoc.

W innymi miejscu przywołał historię znajomej katechetki o chłopcu, któremu podczas lekcji pokazywała obraz przedstawiający męczeństwo chrześcijan, na którym lwy pożerały męczenników. Malec, widząc, że jeden z lwów trzyma w paszczy niewielki kawałek, mniejszy niż to, co otrzymały inne lwy - powiedział: - Szkoda, temu dostało się tak malutko.

Zabawna jest także opowieść o szklanym oku:
- Proszę księdza - opowiadała mi znajoma - mój dziadek połkną szklane oko. Poprosiłam mojego sąsiada żeby mu zrobił lewatywę. Już się przygotował do zbiegu, nagle popatrzył na rozebranego dziadka, przeżegnał się i powiedział: - Boże, ona patrzy!


Także historia o domorosłym poecie wywołuje uśmiech na twarzy:
Przyszedł do mnie młody człowiek, którego porzuciła dziewczyna. Przyniósł napisany w rozpaczy wiersz, który kończył się w taki sposób: „Porzuciłaś mnie, małpo, zakochałaś się w innym i nie będziesz już leżeć ze mną w grobie rodzinnym”.


Mnóstwo anegdot Twardowskiego wiąże się z… nagrobkowymi napisami, których oryginalność zasługuje na przytoczenie:
Na cmentarzu w Wołominie na jednym z nagrobków przeczytałem napis: „Szanuj zdrowie, bo jak nie to cię spotka to co mnie”.


Mówiono mi tez o innym nagrobku:
„Tu leży mąż
co dręczył mnie wciąż.
A teraz drogi mężu odpoczniemy sobie,
ja w domu, a ty w grobie”


Opowiadano mi również taką historię. Jeden z dziedziców postawił nagrobek, na którym kazał wyryć napis:
„Dobry z Ciebie był parobek,
więc ci stawiam ten nagrobek”
Zdarzyło się, że po pewnym czasie ktoś kredą dopisał:
„Kiedyś stawiał ten nagrobek
to już nie był twój parobek,
ani tyś mu nie był panem.
Pocałuj go w piszczel. Amen”


W zbiorze są także anegdoty o nieco innym wydźwięku. Twardowski wspomina na przykład słowa pewnego księdza, który tak rozprawiał w swojej homilii: - Znałem rozmodlonych narzeczonych, stale modlili się do Ducha Świętego, czekali na niego, a kiedy się pobrali, od razu wyrzucili teściową na zbity pysk. Kilka stron dalej przytacza słowa innego kleryka - doktora teologii, który, gdy przyszedł w zastępstwie katechety na lekcje religii do przedszkola, dotykał rękoma główek dzieci i mówił: - Pamiętajcie na całe życie: Bóg jest transcendentalny.

Twardowski nie ucieka od takich tematów, jak modlitwa w mało zacnym celu:
Kiedy przebywałem na swojej pierwszej parafii w Żbikowie, widziałem co pewien czas jedną ze starszych pań leżącą krzyżem. Początkowo nie śmiałem spytać, wreszcie spytałem:
- W jakiej intencji pani się modli?
Odpowiedziała:
- Modlę się w intencji kierowniczki zakładu spokojnej starości, żeby zdechła.


Poświęca wiele miejsca także problemowi pobożności na pokaz, która uniemożliwia niejednokrotnie pojednanie się z Bogiem ludziom, którzy chcą to zrobić z potrzeby serca, a nie z kalkulacji czy przypodobania się społeczeństwu:
Usłyszałem krzyki przy drzwiach wejściowych do kościoła. Chciano wyrzucić kobietę. Wołali:
- To ulicznica. Taka może okraść kościół.
Obroniłem ją. Poszliśmy razem do zakrystii. Powiedziała, że chciała się wyspowiadać:
- Stałam na ulicy, obsypał mnie śnieg, przypomniała mi się moja sukienka do I Komunii Świętej.


Niecodziennik jest także świadectwem nękania księży w czasach stalinowskich. Twardowski kilkakrotnie wspomina o tych ciężkich miesiącach – czasie próby wiary, w której człowiek przekonywał się, jaki jest naprawdę:

W czasach stalinowskich przyszło do mnie pewnego dnia dwóch panów z Bezpieczeństwa.
- Pojedziemy na zebranie dyskusyjne - powiedzieli.
Okazało się jednak, że pomylili się i pokazali mi wezwanie na nazwisko księdza - mojego poprzednika.
Tak się nie nazywam - broniłem się - nie mogę pojechać. Kiedy zostawili mnie w spokoju i odjechali, schowałem się.
Przyjechali po mnie po raz drugi, ale nie znaleźli mnie. Rano przyszli i zabrali mnie samochodem do Urzędu Bezpieczeństwa we Włochach pod Warszawą. Po trzech godzinach trzymania na korytarzu wpuścili mnie na salę. Przy stole siedziało sześciu panów - byli źli na mnie. Każdy z nich zaczął mi udowadniać, że nie ma Boga, a jeden, widocznie historyk, przypomniał, że za króla Łokietka pewien biskup miał dziecko.
- Te dowody są mi niepotrzebne - powiedziałem - bo ja Boga widziałem.
Zamilkli. Po chwili jeden z nich wstał i oznajmił mi:
- Ksiądz jest wolny.
Wypuścili mnie i odtąd więcej nie wzywali.
Powiedziałem prawdę, bo zawsze mam wrażenie, ze Boga widzę, chociaż nie umiem tego wytłumaczyć.


W czasach stalinowskich pojechałem do szpitala Ministerstwa spraw Wewnętrznych w Warszawie, przy ul. Wołowskiej. Leżał tam J.R., bohater partyzancki A.L. w Górach Świętokrzyskich, pisarz, uczony człowiek. Poznałem go, kiedy mieszkałem jako wikariusz na Saskiej Kępie.
Nagle zachorował śmiertelnie na grzybicę płuc po zażyciu penicyliny. Chciałem go koniecznie odwiedzić. Jednakże ten szpital był w szczególny sposób niechętny księżom. Nie miałem zaproszenia, niezrażony chodziłem po szpitalnym korytarzu tam i z powrotem, nie wiedząc, co dalej. Niespodziewanie zatrzymała się winda i wyskoczył salowy w białym fartuchu:
- Niech ksiądz się nie martwi, odwiozę, niech ksiądz tylko poda dokąd.
Kiedy jechaliśmy, westchnął:
- Boże kochany, nareszcie ktoś porządny umiera.